"Choroba istniej na długo przed objawami, które wyznaczają początek procesu leczenia."
- M. Scott Peck -
W głębi serca przeczuwam, że wybrałem opcję autodestrukcji. Stałem się jednocześnie kamieniem rzuconym w przepaść i ramieniem, który kamień posłał na zatracenie. Chwilowo trajektoria jeszcze wznosząca, ale niedługo pogrążę się w mroku. Upadek będzie długi, niestety zderzenie z dnem mało spektakularne. Niewielu zauważy roztrzaskane odłamki i najprawdopodobniej nikt ich nie pozbiera.
Niesamowite jak dalece można manipulować bliskimi. Jak bezdusznie mogę traktować osoby, które autentycznie przejmują się moim losem i pragną mi pomóc. Jak łatwo grać rolę przetrąconego przez los biedaka, przeciwko któremu sprzysiągł się cały świat. Wykreować się na niewinną ofiarę dysfunkcyjnego dzieciństwa, która pomimo izolacji starała się wyzdrowieć i zachować pozory normalności.
Pobudki jakimi się kierowałem, były najniższe z możliwych i dotyczyły ni mniej ni więcej, tylko przetrwania. Zdobywałem przewagę przy pomocy litości, badałem i przesuwałem granice ludzkiej cierpliwości, kupczyłem osobistym urokiem, szantażowałem porzuceniem. Budowałem matnię zależności nie do rozplątania.
Aż przychodzi chwila, w której tworzenie scenariuszy i rozstawianie aktorów w moim teatrzyku przestaje być perfidną zabawą, a staje się faktem. Autentycznym, choć pozbawionym tożsamości życiem. Nie rozróżniam już prawdy od fałszu. Wszystko zlewa się w jedną, niewyraźną całość. Codzienność blednie. Dni i noce tracą ostrość. Następują po sobie bez wyraźnej przyczyny. Staję się uczestnikiem jakiejś niezrozumiałej, zapętlonej gry o której zapomniał jej twórca. W kółko powtarzam te same czynności, które w efekcie mają doprowadzić do jednego: wywalczenia komfortu picia. Koszty się nie liczą. A z każdym miesiącem są coraz większe.
To nie tak, że od razu wpadłem w szaleństwo kasacyjnego picia. Na prawdę chciałem zachować trzeźwość umysłu. Po niemal roku bezalkoholowej diety i szarpania się o każdy dzień, w którym było by choć trochę spokoju, wywiesiłem białą flagę. Bez zbędnych ceregieli przyjąłem warunki kapitulacji. Uzależnieniowe "gestapo" po przesłuchaniu w osobistej celi (jaką była moja głowa) oznajmiło, że jestem alkoholikiem i że od choroby nie ma ucieczki. Mogę się szarpać i wyć, ale wyrok zapadł i jest nieodwracalny. Przekroczyłem osobisty rubikon. Niepokój będzie mnie śledził każdego dnia. Będzie się czaił za każdym rogiem, czasem na widoku, a czasem ukryty. Zadba o to, abym egzystował w ciągłym napięciu, i nieustannie będzie mi przypominał, że jedynym lekarstwem na wyrzuty sumienia jest flaszka.
Początkowo było nawet nieźle. W miarę zdrowe prowadzenie się, zregenerowało organizm. Owszem, serwowałem sobie kilkudniowe ciągi, podczas których unikałem odpowiedzialnych zadań, potem jednak brałem się za frak, stawałem do pionu i odrabiałem zaległości. Niestety system aktywny/nieaktywny (lub jak kto woli - przytomny/nieprzytomny) wprowadzał sporo niedogodności. Stos odroczonych tematów rósł w zastraszającym tempie. Odroczone, przekształcały się w irytujące, więc dbałem o to by bez zbędnych sentymentów wrzucać je do piwnicy z napisem: zapomniane. Jeśli by nawet przyjąć (co oczywiście nie może być prawdą), że piwnice są bez dna, to nietrudno sobie wyobrazić co się dzieje, gdy sukcesywnie napełniać ją odpadkami. Zgnilizny nie dało się już zatuszować. Gangrena wyłaziła każdą możliwą dziurą. Stanąłem przed wyborem: gruntowny porządek czy wyprowadzka. Pytanie okazało się retorycznym. Wyprowadzka, po pierwsze jest prostsza a po wtóre nie trzeba grzebać się w syfie.
I tak, z domu (co prawda wynajmowanego, ale dużego, pięknie położonego, i z całkiem przyjemnym ogrodem), wyrzuciło mnie do mieszkania. Potem do garsoniery. Za każdym razem inne miasteczka. Nowi sąsiedzi. Nikt mnie nie zna i raczej nikt mnie nie namierzy. W owym czasie, sprawa wymuszonej anonimowości zaczęła być już dość istotna.
Kolejna praca. I kolejna. Za każdym razem mniej ambitna. Mniej absorbująca. Pięknie sobie wmawiałem, że z poprzednich rezygnowałem sam, ale to nic innego jak uprzedzanie ciosów. Książkowy przykład racjonalizacji połączonej z przeniesieniem winy.
Jeśli jeszcze do tej pory udawało mi się zachować dach nad głową i dorywcze prace, to musiałem się wreszcie przyznać do tego, że przylepiła się do mnie nowa towarzyszka: Bezdomność. Pozornie ani krzty w Niej powabu i delikatności, ale przekornie można się zauroczyć. I to bardzo szybko. Dlaczego? Przestałem się komukolwiek spowiadać ze swoich działań. Mogłem zignorować obowiązki, nawet wobec własnych dzieci (mam dwójkę). Wiem, jak okrutnie to brzmi, ale posłuchajcie: nareszcie niczego nie muszę! Dorwałem wolność i już jej nie wypuszczę!!
Kto mi zabroni żebrać na alkohol?
Kto mi zabroni nie trzeźwieć?
Kto mi zabroni kraść w sklepach?
Kto mi zabroni spać na bocznicach kolejowych, albo klatkach schodowych?
Kto mi zabroni obiecywać i nie wywiązywać się z obietnic?
Pytam się: kto mi tego wszystkiego zabroni?!
Jeśli wydaje Ci się drogi Czytelniku, że kwintesencją bezsilności w ludzkiej postaci, może być pytanie bezdomnego: - przepraszam, jaki mamy dzisiaj dzień, to pragnę poinformować, że jest jeszcze głębszy poziom. Wyobraź sobie taką scenkę:
(bezdomny): - Przepraszam, co teraz mamy?
(ja) nie dziwiąc się: - Wtorek.
(bezdomny): - Panie - kiwnął ręką - mnie nie interesuje jaki mamy dzień. Pytałem, czy teraz będzie jaśniej czy ciemniej, bo nie wiem, czy iść "łowić" (żebrać), czy spać.
WNIOSKI:
Niesamowite jak dalece można manipulować bliskimi. Jak bezdusznie mogę traktować osoby, które autentycznie przejmują się moim losem i pragną mi pomóc. Jak łatwo grać rolę przetrąconego przez los biedaka, przeciwko któremu sprzysiągł się cały świat. Wykreować się na niewinną ofiarę dysfunkcyjnego dzieciństwa, która pomimo izolacji starała się wyzdrowieć i zachować pozory normalności.
Pobudki jakimi się kierowałem, były najniższe z możliwych i dotyczyły ni mniej ni więcej, tylko przetrwania. Zdobywałem przewagę przy pomocy litości, badałem i przesuwałem granice ludzkiej cierpliwości, kupczyłem osobistym urokiem, szantażowałem porzuceniem. Budowałem matnię zależności nie do rozplątania.
Aż przychodzi chwila, w której tworzenie scenariuszy i rozstawianie aktorów w moim teatrzyku przestaje być perfidną zabawą, a staje się faktem. Autentycznym, choć pozbawionym tożsamości życiem. Nie rozróżniam już prawdy od fałszu. Wszystko zlewa się w jedną, niewyraźną całość. Codzienność blednie. Dni i noce tracą ostrość. Następują po sobie bez wyraźnej przyczyny. Staję się uczestnikiem jakiejś niezrozumiałej, zapętlonej gry o której zapomniał jej twórca. W kółko powtarzam te same czynności, które w efekcie mają doprowadzić do jednego: wywalczenia komfortu picia. Koszty się nie liczą. A z każdym miesiącem są coraz większe.
To nie tak, że od razu wpadłem w szaleństwo kasacyjnego picia. Na prawdę chciałem zachować trzeźwość umysłu. Po niemal roku bezalkoholowej diety i szarpania się o każdy dzień, w którym było by choć trochę spokoju, wywiesiłem białą flagę. Bez zbędnych ceregieli przyjąłem warunki kapitulacji. Uzależnieniowe "gestapo" po przesłuchaniu w osobistej celi (jaką była moja głowa) oznajmiło, że jestem alkoholikiem i że od choroby nie ma ucieczki. Mogę się szarpać i wyć, ale wyrok zapadł i jest nieodwracalny. Przekroczyłem osobisty rubikon. Niepokój będzie mnie śledził każdego dnia. Będzie się czaił za każdym rogiem, czasem na widoku, a czasem ukryty. Zadba o to, abym egzystował w ciągłym napięciu, i nieustannie będzie mi przypominał, że jedynym lekarstwem na wyrzuty sumienia jest flaszka.
Początkowo było nawet nieźle. W miarę zdrowe prowadzenie się, zregenerowało organizm. Owszem, serwowałem sobie kilkudniowe ciągi, podczas których unikałem odpowiedzialnych zadań, potem jednak brałem się za frak, stawałem do pionu i odrabiałem zaległości. Niestety system aktywny/nieaktywny (lub jak kto woli - przytomny/nieprzytomny) wprowadzał sporo niedogodności. Stos odroczonych tematów rósł w zastraszającym tempie. Odroczone, przekształcały się w irytujące, więc dbałem o to by bez zbędnych sentymentów wrzucać je do piwnicy z napisem: zapomniane. Jeśli by nawet przyjąć (co oczywiście nie może być prawdą), że piwnice są bez dna, to nietrudno sobie wyobrazić co się dzieje, gdy sukcesywnie napełniać ją odpadkami. Zgnilizny nie dało się już zatuszować. Gangrena wyłaziła każdą możliwą dziurą. Stanąłem przed wyborem: gruntowny porządek czy wyprowadzka. Pytanie okazało się retorycznym. Wyprowadzka, po pierwsze jest prostsza a po wtóre nie trzeba grzebać się w syfie.
I tak, z domu (co prawda wynajmowanego, ale dużego, pięknie położonego, i z całkiem przyjemnym ogrodem), wyrzuciło mnie do mieszkania. Potem do garsoniery. Za każdym razem inne miasteczka. Nowi sąsiedzi. Nikt mnie nie zna i raczej nikt mnie nie namierzy. W owym czasie, sprawa wymuszonej anonimowości zaczęła być już dość istotna.
Kolejna praca. I kolejna. Za każdym razem mniej ambitna. Mniej absorbująca. Pięknie sobie wmawiałem, że z poprzednich rezygnowałem sam, ale to nic innego jak uprzedzanie ciosów. Książkowy przykład racjonalizacji połączonej z przeniesieniem winy.
Jeśli jeszcze do tej pory udawało mi się zachować dach nad głową i dorywcze prace, to musiałem się wreszcie przyznać do tego, że przylepiła się do mnie nowa towarzyszka: Bezdomność. Pozornie ani krzty w Niej powabu i delikatności, ale przekornie można się zauroczyć. I to bardzo szybko. Dlaczego? Przestałem się komukolwiek spowiadać ze swoich działań. Mogłem zignorować obowiązki, nawet wobec własnych dzieci (mam dwójkę). Wiem, jak okrutnie to brzmi, ale posłuchajcie: nareszcie niczego nie muszę! Dorwałem wolność i już jej nie wypuszczę!!
Kto mi zabroni żebrać na alkohol?
Kto mi zabroni nie trzeźwieć?
Kto mi zabroni kraść w sklepach?
Kto mi zabroni spać na bocznicach kolejowych, albo klatkach schodowych?
Kto mi zabroni obiecywać i nie wywiązywać się z obietnic?
Pytam się: kto mi tego wszystkiego zabroni?!
Jeśli wydaje Ci się drogi Czytelniku, że kwintesencją bezsilności w ludzkiej postaci, może być pytanie bezdomnego: - przepraszam, jaki mamy dzisiaj dzień, to pragnę poinformować, że jest jeszcze głębszy poziom. Wyobraź sobie taką scenkę:
(bezdomny): - Przepraszam, co teraz mamy?
(ja) nie dziwiąc się: - Wtorek.
(bezdomny): - Panie - kiwnął ręką - mnie nie interesuje jaki mamy dzień. Pytałem, czy teraz będzie jaśniej czy ciemniej, bo nie wiem, czy iść "łowić" (żebrać), czy spać.
WNIOSKI:
- Nie potrafię już uciec od siebie samego
Komentarze
Prześlij komentarz