"Ludziom przytrafiają się problemy. Dlatego problemem nie jest sytuacja, w której mam problem, tylko sytuacja, w której mam problem taki sam, jaki miałem w zeszłym roku."
- E. Tolle -
Wiwisekcja (łac. "cięcie żywego")
Pośród zgiełku, cenię sobie językową aksamitność. Taką, która szanuje czytelnika, zachęca do wzięcia udziału w opowieści, stania się jej częścią. Niemniej trudno jest snuć historię, nie ocierając się o zwykłe jej wypluwanie.
Długo zastanawiałem się nad tym, czy otwarcie tematu traktującego o bezsilności w powyższy sposób, nie będzie zbyt mdłe. Tylko cóż może być intrygującego w tym, że przez czterdzieści lat udawałem życie, z którego ostatecznie niewiele wyniknęło. Zwłaszcza dobrego. Ot, historia z chorymi emocjami i alkoholem w tle. Wiele takich już opowiedziano. A ta... ani lepsza, ani gorsza.
Długo zastanawiałem się nad tym, czy otwarcie tematu traktującego o bezsilności w powyższy sposób, nie będzie zbyt mdłe. Tylko cóż może być intrygującego w tym, że przez czterdzieści lat udawałem życie, z którego ostatecznie niewiele wyniknęło. Zwłaszcza dobrego. Ot, historia z chorymi emocjami i alkoholem w tle. Wiele takich już opowiedziano. A ta... ani lepsza, ani gorsza.
Życie jest jakoś tak dziwnie skonstruowane, że dzieli się na "przed" i "po". Zdarzy się czasem, że może ich być kilka mniejszych, ale może być też jedno "przed" i jedno "po". Mozolna wspinaczka, przekleństwa i pozdzierane kolana, albo olśnienie. Wybuch supernowej!
W poszczególnych krokach, spróbuję podzielić się doświadczeniem, w jaki sposób dokonywał się u mnie akt przebudzenia. Jak zacząłem brać prawdę za autorytet, a nie autorytety za prawdę. Jak dałem sobie zgodę na odrzucenie lęków i fałszywego obrazu siebie. Jak zapragnąłem wyjść z marazmu. A był to cud, albo mówiąc dokładniej - szereg następujących po sobie cudów.
W poszczególnych krokach, spróbuję podzielić się doświadczeniem, w jaki sposób dokonywał się u mnie akt przebudzenia. Jak zacząłem brać prawdę za autorytet, a nie autorytety za prawdę. Jak dałem sobie zgodę na odrzucenie lęków i fałszywego obrazu siebie. Jak zapragnąłem wyjść z marazmu. A był to cud, albo mówiąc dokładniej - szereg następujących po sobie cudów.
Na początku uświadomiłem sobie, że pozbywanie się złudzeń nie jest aktem jednorazowym. To codzienna praca. Zmagania z głęboko zakorzenionym lenistwem.
W zasadzie przez całe dorosłe życie, dawałem sobie ciche przyzwolenie na wybiorcze doświadczanie rzeczywistości. Osobiste "światy wtórne" tworzyłem już od wczesnego dzieciństwa, sukcesywnie wypłukując z nich krzywdę, niesprawiedliwość i ból. Niejako stały się dla mnie protezą, pozwalającą jako tako funkcjonować. Z czasem potrafiłem płynnie przeskakiwać między nieakceptowalną rzeczywistością a przyjazną konfabulacją. Jak nietrudno się domyśleć, wpadłem w pułapkę ignorancji, którą sam na siebie zastawiłem.
Uciekanie od odpowiedzialności za słowa (wypowiedziane i przemilczane), oraz czyny (dokonane i zaniechane), jedynie potęgowały chaos. Wszystko, czego doświadczali inni, było bardziej interesujące, bardziej kolorowe, ale przede wszystkim bardziej intensywne, a ja pożądałem intensywności. Jakiejkolwiek. Pochłaniałem ją garściami i byłem przy tym, jak rzeszoto, przez które wszystko przecieka. Niezależnie ile wlejesz i tak nic nie zostanie. Nie byłem w stanie odraczać sobie nagród. Niemal wszystko musiało być natychmiast. Jeśli tak się nie działo, popadałem w odrętwienie, z którego mogło mnie wytrącić jedynie skrajnie kompulsywne działanie.
I jak tu zachować niezależność, wśród tylu zależności.
Jak przystało na piętnastoletniego chłopaka, należało dokonać pierwszego poważnego wyboru. Co dalej po podstawówce? Męska decyzja. Ogólniak i perspektywie dalsza edukacja (o czym po cichu marzyłem), czy jednak wolta w stronę konkretnego zawodu? Nie będzie tajemnicą gdy powiem, że na nic nie potrafiłem się zdecydować. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale jako dorosłe dziecko alkoholika (DDA), z ogromnym trudem przychodziło mi podejmowanie zdecydowanych ruchów. Nawet wtedy, gdy mógłbym coś mieć tylko czysto hipotetycznie, pojawiał się żal po stracie. A przecież nie mogłem "zjeść ciastka i mieć ciastko". Trwanie w rozkroku nad przepaścią - to stan, który w tamtym czasie idealnie by mnie opisywał.
Ostatecznie padło na technikum budowlane - Synu, zawsze będzie coś do zburzenia i do postawienia na nowo. A jak się popsuje, to trzeba naprawić.
Prosta filozofia ojca zadecydowała o mojej przyszłości. Klamka zapadła. No i gra. Niestety, już w pierwszym półroczu wiedziałem, że nie jest to szkoła dla mnie. Jednak powodowany siłą inercji, brnąłem w to dalej.
Mając lat szesnaście, ucieczka w konfabulacje przestała wystarczać. Rozdźwięk, między brakiem wiary w siebie, nieumiejętnością samostanowienia o przyszłości, a potrzebą akceptacji był tak ogromny, że zaczęły się ataki paniki. Niezgoda na samego siebie doprowadziła mnie do alkoholu. Słusznego, łatwo dostępnego, a przede wszystkim skutecznego rozwiązania. Działał jak lekarstwo. Uśmierzał ból. Odcinał od lęku. I to w zupełności wystarczało. Romans, w który wszedłem bez chwili wahania.
Zapragnąłem stać się akceptowalną częścią jakiejś wspólnoty, i uwaga!... udało się. Ja, który zaniechałem ludzi, ponieważ skąpili mi bliskości i ciepła, okradali mnie z marzeń, stałem się duszą towarzystwa, zręcznym organizatorem spotkań, a nawet powiernikiem. Poniekąd zostałem przywrócony społeczeństwu, o którego uwagę zabiegałem dotychczas z takim poświęceniem. Ale przede wszystkim zacząłem się dobrze czuć we własnej skórze.
Małżeństwo... super, przeszedłem do następnej rundy.
Więcej alkoholu.
Syn... rośnie duma.
Jeszcze więcej alkoholu. Są powody. Są koledzy.
Mija parę lat.
Syn rośnie... małżeństwo się rozpada.
Alkohol niemal codziennie. Powodów nie muszę już szukać. Sam stałem się powodem.
Pętla boleśnie się zaciska.
Ktoś powie: - normalka, dziś co drugi tak ma... Może i normalka, jeśli się przyznać, że od początku budowałem na piasku, że sprzedawałem fałszywy obraz siebie osobom, które mi zaufały.
Dalej poszło już gładko... Znacie wszak ten mechanizm:
- piję, żeby nie widzieć bagna, w którym codziennie się taplam,
- piję, żeby nie słyszeć ludzi, którzy mówią prawdę o moim upadku,
- piję, żeby nie czuć żalu, po zmarnowanych szansach,
- piję, żeby nie czuć wstydu, za odebrane nadzieje,
- piję, żeby złamać opór przed wizją siebie, jakiego się brzydzę.
Właściwie, to jestem zdumiony, że mnie wtedy nie pochwycono i nie pociągnięto do odpowiedzialności. Nie pokłuto. Nie przesłuchano na "okoliczność". Nie zmuszono do wyjaśnień, złożenia deklaracji... jakiejkolwiek.
Nałóg to kontynuacja, mimo konsekwencji, a kłamstwo - choć posiada wszystkie znamiona prawdy - nadal jest kłamstwem. Nie jest łatwo wyzbyć się kłamstwa, zwłaszcza, gdy daje poczucie szczęścia. A uzależnienie od szczęścia, nadal jest uzależnieniem, tylko opakowanym w sreberko.
WNIOSKI:
I jak tu zachować niezależność, wśród tylu zależności.
Jak przystało na piętnastoletniego chłopaka, należało dokonać pierwszego poważnego wyboru. Co dalej po podstawówce? Męska decyzja. Ogólniak i perspektywie dalsza edukacja (o czym po cichu marzyłem), czy jednak wolta w stronę konkretnego zawodu? Nie będzie tajemnicą gdy powiem, że na nic nie potrafiłem się zdecydować. Wtedy o tym nie wiedziałem, ale jako dorosłe dziecko alkoholika (DDA), z ogromnym trudem przychodziło mi podejmowanie zdecydowanych ruchów. Nawet wtedy, gdy mógłbym coś mieć tylko czysto hipotetycznie, pojawiał się żal po stracie. A przecież nie mogłem "zjeść ciastka i mieć ciastko". Trwanie w rozkroku nad przepaścią - to stan, który w tamtym czasie idealnie by mnie opisywał.
Ostatecznie padło na technikum budowlane - Synu, zawsze będzie coś do zburzenia i do postawienia na nowo. A jak się popsuje, to trzeba naprawić.
Prosta filozofia ojca zadecydowała o mojej przyszłości. Klamka zapadła. No i gra. Niestety, już w pierwszym półroczu wiedziałem, że nie jest to szkoła dla mnie. Jednak powodowany siłą inercji, brnąłem w to dalej.
Mając lat szesnaście, ucieczka w konfabulacje przestała wystarczać. Rozdźwięk, między brakiem wiary w siebie, nieumiejętnością samostanowienia o przyszłości, a potrzebą akceptacji był tak ogromny, że zaczęły się ataki paniki. Niezgoda na samego siebie doprowadziła mnie do alkoholu. Słusznego, łatwo dostępnego, a przede wszystkim skutecznego rozwiązania. Działał jak lekarstwo. Uśmierzał ból. Odcinał od lęku. I to w zupełności wystarczało. Romans, w który wszedłem bez chwili wahania.
Zapragnąłem stać się akceptowalną częścią jakiejś wspólnoty, i uwaga!... udało się. Ja, który zaniechałem ludzi, ponieważ skąpili mi bliskości i ciepła, okradali mnie z marzeń, stałem się duszą towarzystwa, zręcznym organizatorem spotkań, a nawet powiernikiem. Poniekąd zostałem przywrócony społeczeństwu, o którego uwagę zabiegałem dotychczas z takim poświęceniem. Ale przede wszystkim zacząłem się dobrze czuć we własnej skórze.
Małżeństwo... super, przeszedłem do następnej rundy.
Więcej alkoholu.
Syn... rośnie duma.
Jeszcze więcej alkoholu. Są powody. Są koledzy.
Mija parę lat.
Syn rośnie... małżeństwo się rozpada.
Alkohol niemal codziennie. Powodów nie muszę już szukać. Sam stałem się powodem.
Pętla boleśnie się zaciska.
Ktoś powie: - normalka, dziś co drugi tak ma... Może i normalka, jeśli się przyznać, że od początku budowałem na piasku, że sprzedawałem fałszywy obraz siebie osobom, które mi zaufały.
Dalej poszło już gładko... Znacie wszak ten mechanizm:
- piję, żeby nie widzieć bagna, w którym codziennie się taplam,
- piję, żeby nie słyszeć ludzi, którzy mówią prawdę o moim upadku,
- piję, żeby nie czuć żalu, po zmarnowanych szansach,
- piję, żeby nie czuć wstydu, za odebrane nadzieje,
- piję, żeby złamać opór przed wizją siebie, jakiego się brzydzę.
Właściwie, to jestem zdumiony, że mnie wtedy nie pochwycono i nie pociągnięto do odpowiedzialności. Nie pokłuto. Nie przesłuchano na "okoliczność". Nie zmuszono do wyjaśnień, złożenia deklaracji... jakiejkolwiek.
Nałóg to kontynuacja, mimo konsekwencji, a kłamstwo - choć posiada wszystkie znamiona prawdy - nadal jest kłamstwem. Nie jest łatwo wyzbyć się kłamstwa, zwłaszcza, gdy daje poczucie szczęścia. A uzależnienie od szczęścia, nadal jest uzależnieniem, tylko opakowanym w sreberko.
WNIOSKI:
- Mam zepsute oprogramowanie i samodzielnie (pomimo wielu prób) nie udało mi się usunąć wirusa, jakim jest moje EGO
- EGO objawia się nie inaczej, jak poprzez chore myśli
- Jestem odcięty od źródła miłości
- Nie posiadam odpowiednich narzędzi, dzięki którym potrafiłbym komunikować się ze sobą i innymi ludźmi
- Głód "poczucia ulgi" niweluję wypaczonym systemem "natychmiastowych nagród"
Komentarze
Prześlij komentarz