"Szaleństwem jest powtarzanie w kółko tego samego, oczekując różnych rezultatów."
- Rudyard Kipling -
Do tej chwili kierowałem się przeświadczeniem, że trwanie - pomimo niesprawiedliwości losu - to akt niebywałego heroizmu. Codzienna walka, o zachowanie resztek szacunku do samego siebie, to przecież wysiłek godny półboga. Rano, koktail z fałszywej dumy i próżności, wieczorem arogancja zmieszana z tchórzostwem, po to tylko, bym czcił siebie i swoją wielką frustrację. Samotny derwisz, tańczący na scenie samouwielbienia. Nie jestem pewien, czy było to nawet godne pożałowania.
Nie pozostało mi nic innego, jak uciec. Uciec od niedotrzymanych obietnic, zaprzepaszczonych szans i ludzkiej pogardy. Zrejterować od siebie samego, uwikłanego w tą nieszczęsną przeszłość.
"Mniej gadaj - więcej rób" - wziąwszy ów motto do serca, postanowiłem zacząć wszystko od nowa. Zacząć, jak jeszcze nigdy nie zaczynałem. Zaplanować, jak tylko najlepsi potrafią zaplanować. Budować na solidnych fundamentach. W świecie dookoła mnie rozpoczął się czas topniejących śniegów i wezbranych potoków. Parowania mokradeł i smukłych języków świeżych traw. A to oznacza czas końca lamentów.
Sprawy, ładnie zaczęły się układać. I prosto... jak po sznurku.
Tempo mnie ogłuszyło.
Mieszkanie - proszę bardzo.
Najlepiej w drugim końcu Polski. Spokojne miasteczko. Zero znajomych. Zero pokus. Do nocnego daleko, tyłka ruszyć się nie chce. W knajpach przeciągi. Wiatr hula. Wiem, wszedłem raz... czy dwa. Niby nudno, nie ma do kogo gęby otworzyć, niemniej stało się wtedy coś zaskakującego. Wzrok, bez udziału świadomości, wyłapał fakturę szkła i natychmiast wkleił pod źrenice, przywołując dziwną tęsknotę. Sądziłem, że czas potrafi rozkodować i wykasować program uzależnienia, że chęć napicia się odeszła bezpowrotnie. Niestety okazało się, że uzależnienie idzie obok mnie. Trzyma pod rękę. Szepcze. Czeka na okazję. Wystraszyłem się i wybiegłem. Wolałem nie ryzykować dłuższego tam przebywania. Tym razem uniknąłem popełnienia ciężkiej głupoty.
Praca - żaden problem.
Nawet lepsza niż ta, którą miałem ostatnio. 10-12 godzin dziennie. Talarki się zgadzają. Kontakt z ludźmi.
Związek - łuk elektryczny.
Niesamowita kobieta. Inteligentna, pełna pasji i niezaspokojonych potrzeb. Przyjaciółka i kochanka w jednym. Uwielbiam spędzać z Nią czas. Śmiać się i płakać. Stojąc na balkonie, śledzić kreski spadających gwiazd i snuć marzenia, zaciągając się dymem z papierosa, przekazywanego z ręki do reki.
Mityngi AA - rzekomo pomagają.
- Daj czasowi czas - mówią we Wspólnocie. Mówią jeszcze mnóstwo innych, ważnych rzeczy. Mnie jednak nic w łepetynie nie zostaje. Może "Oni" nie mieli silnej woli i na te mityngi muszą systematycznie? Ja chyba mam. Na to by wychodziło. Przecież wyrwałem się z degrengolady. Nie jestem bezradny. Kto nie wierzy, niech sam się przekona. Zapraszam do mojego nowego życia. Wypucowane na wysoki połysk!
Czas wolny - aż nadto.
I tu zaczynają się pierwsze potknięcia. Z początku drobne, niemal niezauważalne. Okazuje się bowiem, że to za czym tęskniłem, nie jest tym, czego potrzebuję. Trudno mi przychodzi pacyfikowanie natrętnych myśli. Chora głowa nie daje spokoju. Książki nie pomagają; przygody nie otwierają swych podwoi, nie zapraszają jak ongiś. Po kilku stronach gubię koncentrację. Nosi mnie. Prawda, niczym kapsaicyna kapie do krwiobiegu. Wypala materię mózgu: "porzuciłeś rodzinę i przyjaciół", "nie uciekniesz przed długami", "przeszłość cię dopadnie", "niczego nie naprawiłeś, tchórzu".
Minął prawie rok.
Tęsknię za synem.
Nękają mnie wierzyciele.
Praca spowszedniała.
Jakoś tak się plecie, że aby obronić jedno kłamstwo, tworzę dziesięć kolejnych. Permanentna czujność, to cholernie męczące zajęcie. Odpadają przywdziewane maski. Tracę spójność. Dlaczego nic nie jest takie, jak sobie wymyśliłem? Miało być lepiej. Sam sobie sterem i okrętem. Trzymam się wyznaczonego kursu. Co niby jeszcze mam zrobić?
Ego, ma naturalną, gwałtowną potrzebę ekspansji. Rozsyła lęki - swoich heroldów - i bezlitośnie zdobywa przyczółki. Ruguje zdrowy rozsądek. Zwątpienie zaczyna mieć konkretną masę. Włazi na grzbiet. Przygniata.
Interwały, kiedy to czułem się źle, boleśnie się wydłużały. Nadchodzi chwila spotkania z nieuniknionym. Choć nie wypiję jeszcze kilka tygodni, właśnie w tej chwili dałem sobie zgodę. Ciągłe zmagania z potworami, to bolesna sprawa, ale... niedługo odejdą. Ostatecznie wszystko jest li tylko kwestią perspektywy...
To był dzień jak każdy. Nie wybierałem go. Nie planowałem jakichś specjalnych adoracji. W jednej chwili przestrzeń zawęziła się do pokoju i 0,7 "czystej" w ręce. Gdy odkręciłem butelkę, byli w niej wszyscy kaci i wszyscy sędziowie. Zmory i przekleństwa. Ale były też i dobre duchy.
WNIOSKI:
"Mniej gadaj - więcej rób" - wziąwszy ów motto do serca, postanowiłem zacząć wszystko od nowa. Zacząć, jak jeszcze nigdy nie zaczynałem. Zaplanować, jak tylko najlepsi potrafią zaplanować. Budować na solidnych fundamentach. W świecie dookoła mnie rozpoczął się czas topniejących śniegów i wezbranych potoków. Parowania mokradeł i smukłych języków świeżych traw. A to oznacza czas końca lamentów.
Sprawy, ładnie zaczęły się układać. I prosto... jak po sznurku.
Tempo mnie ogłuszyło.
Mieszkanie - proszę bardzo.
Najlepiej w drugim końcu Polski. Spokojne miasteczko. Zero znajomych. Zero pokus. Do nocnego daleko, tyłka ruszyć się nie chce. W knajpach przeciągi. Wiatr hula. Wiem, wszedłem raz... czy dwa. Niby nudno, nie ma do kogo gęby otworzyć, niemniej stało się wtedy coś zaskakującego. Wzrok, bez udziału świadomości, wyłapał fakturę szkła i natychmiast wkleił pod źrenice, przywołując dziwną tęsknotę. Sądziłem, że czas potrafi rozkodować i wykasować program uzależnienia, że chęć napicia się odeszła bezpowrotnie. Niestety okazało się, że uzależnienie idzie obok mnie. Trzyma pod rękę. Szepcze. Czeka na okazję. Wystraszyłem się i wybiegłem. Wolałem nie ryzykować dłuższego tam przebywania. Tym razem uniknąłem popełnienia ciężkiej głupoty.
Praca - żaden problem.
Nawet lepsza niż ta, którą miałem ostatnio. 10-12 godzin dziennie. Talarki się zgadzają. Kontakt z ludźmi.
Związek - łuk elektryczny.
Niesamowita kobieta. Inteligentna, pełna pasji i niezaspokojonych potrzeb. Przyjaciółka i kochanka w jednym. Uwielbiam spędzać z Nią czas. Śmiać się i płakać. Stojąc na balkonie, śledzić kreski spadających gwiazd i snuć marzenia, zaciągając się dymem z papierosa, przekazywanego z ręki do reki.
Mityngi AA - rzekomo pomagają.
- Daj czasowi czas - mówią we Wspólnocie. Mówią jeszcze mnóstwo innych, ważnych rzeczy. Mnie jednak nic w łepetynie nie zostaje. Może "Oni" nie mieli silnej woli i na te mityngi muszą systematycznie? Ja chyba mam. Na to by wychodziło. Przecież wyrwałem się z degrengolady. Nie jestem bezradny. Kto nie wierzy, niech sam się przekona. Zapraszam do mojego nowego życia. Wypucowane na wysoki połysk!
Czas wolny - aż nadto.
I tu zaczynają się pierwsze potknięcia. Z początku drobne, niemal niezauważalne. Okazuje się bowiem, że to za czym tęskniłem, nie jest tym, czego potrzebuję. Trudno mi przychodzi pacyfikowanie natrętnych myśli. Chora głowa nie daje spokoju. Książki nie pomagają; przygody nie otwierają swych podwoi, nie zapraszają jak ongiś. Po kilku stronach gubię koncentrację. Nosi mnie. Prawda, niczym kapsaicyna kapie do krwiobiegu. Wypala materię mózgu: "porzuciłeś rodzinę i przyjaciół", "nie uciekniesz przed długami", "przeszłość cię dopadnie", "niczego nie naprawiłeś, tchórzu".
Minął prawie rok.
Tęsknię za synem.
Nękają mnie wierzyciele.
Praca spowszedniała.
Jakoś tak się plecie, że aby obronić jedno kłamstwo, tworzę dziesięć kolejnych. Permanentna czujność, to cholernie męczące zajęcie. Odpadają przywdziewane maski. Tracę spójność. Dlaczego nic nie jest takie, jak sobie wymyśliłem? Miało być lepiej. Sam sobie sterem i okrętem. Trzymam się wyznaczonego kursu. Co niby jeszcze mam zrobić?
Ego, ma naturalną, gwałtowną potrzebę ekspansji. Rozsyła lęki - swoich heroldów - i bezlitośnie zdobywa przyczółki. Ruguje zdrowy rozsądek. Zwątpienie zaczyna mieć konkretną masę. Włazi na grzbiet. Przygniata.
Interwały, kiedy to czułem się źle, boleśnie się wydłużały. Nadchodzi chwila spotkania z nieuniknionym. Choć nie wypiję jeszcze kilka tygodni, właśnie w tej chwili dałem sobie zgodę. Ciągłe zmagania z potworami, to bolesna sprawa, ale... niedługo odejdą. Ostatecznie wszystko jest li tylko kwestią perspektywy...
To był dzień jak każdy. Nie wybierałem go. Nie planowałem jakichś specjalnych adoracji. W jednej chwili przestrzeń zawęziła się do pokoju i 0,7 "czystej" w ręce. Gdy odkręciłem butelkę, byli w niej wszyscy kaci i wszyscy sędziowie. Zmory i przekleństwa. Ale były też i dobre duchy.
WNIOSKI:
- nadal stosuję manipulację (czyli przemoc), aby osiągać zamierzone cele
- źródłem wszystkich konfliktów jest przestarzały obraz "mojej" rzeczywistości
- dopóki wywieram na sobie presję bycia odpowiedzialnym za wszystko, jestem odpowiedzialny za wszystko
- tworzę obraz siebie, przeglądając się w lustrach innych ludzi
Komentarze
Prześlij komentarz